Ponieważ ten blog jest głównie moim osobistym dzienniczkiem muzycznym, nikt nie powinien się dziwić, że będą tu długie przerwy pomiędzy postami ciągnące się czasem dniami, a czasem tygodniami. Na przykład przez ostatnie dwa tygodnie nie przesłuchałem żadnej płyty, poza jedną. W moim magnetofonie przez cały czas gościł zapętlony nowy album Forest Swords – „Bolted”. Jednak nie o nim będę pisał, gdyż uszy polskich słuchaczy muzyki elektronicznej powinny skoncentrować się dzisiaj na naszej rodzimej scenie.
Po prawie roku przerwy w katalogu Nagrań Somnambulicznych pojawia się nowa pozycja i od razu mogę napisać, że nie jest to album, który można zignorować. Trzeba go posłuchać, najlepiej od początku do końca, najlepiej kilka razy, najlepiej z zamkniętymi oczami. Bo jest to album wyjątkowy. Można się z nim nie polubić, ale trzeba dać mu szansę. Oczywiście mowa o „Czarnym kokosie” tajemniczego Flanera Klespozy, wydanym zarówno cyfrowo, jak i na kasecie magnetofonowej (swoją drogą przepięknie wykonanej!). Dlaczego? Powodów jest wiele, zatem po kolei.
Śledząc poczynania wielu niezależnych twórców, czasem mam wrażenie, że nudzi ich to, co robią i że robią to, bo wmówili sobie, że powinni, bo „sztuka jest fajna”. Nie mają pomysłów na pełny album, albo motywacji. Nie mają historii, jaką chcieliby przedstawić muzyką, może nie mają nawet chęci do eksperymentowania z dźwiękiem, a nagrań dokonują od niechcenia. Są jednak artyści używający muzyki jak pióra, a ich albumy są niczym książki, w których czają się najdziwniejsze złożone światy stworzone z pasją. Flaner Klespoza jest jednym z nich, a jego każdy kolejny materiał to osobna powieść, o czym świadczyć mogą nie tylko same nagrania, ale i wciągające opisy pełniące rolę nie tylko informacyjną, lecz przede wszystkim ilustracyjną. Jeszcze przed premierą „Czarnego kokosa” mogliśmy przeczytać na stronie projektu o zajmującej podróży artysty, podczas której odnalazł on odległą rajską wyspę, gdzie w niezwykłym egzotycznym anturażu pracował nad materiałem.
Historii tej towarzyszą wspaniałe, klimatyczne zdjęcia autorstwa Alicji Lilianny Szpili, zachęcając do odsłuchu równie przekonująco, co słowa. I nie mówimy tu o jednej okładce, jak to zwykle bywa. Mamy całą sesję zdjęciową, przedstawiającą zarówno artystę, jak i tytułowy czarny kokos. Choć tak naprawdę nie możemy być pewni, że na zdjęciach rzeczywiście widać postać Flanera… W końcu nie wiadomo, kim on jest. Jednakże mamy do czynienia z albumem muzycznym, więc najbardziej powinna interesować nas sama muzyka, przynajmniej pozornie.
„Czarny kokos” to dziewięć utworów, na których syntezatory przeplatają się z nagraniami terenowymi i baśniowymi samplami wokalnymi. Te ostatnie ułożone są w bajeczne melodie płynące na organicznych dźwiękach perkusyjnych, odgłosach natury i syntetycznych liniach basowych. Bardzo ciekawym zabiegiem jest sposób, w jaki Flaner podszedł do programowania instrumentów i perkusji. Nie ma tutaj typowego 4/4, a bardzo często pojedyncze ścieżki grają równocześnie w innym metrum. Jest to zabieg o tyle interesujący, że w niektórych miejscach można odnieść wrażenie, jakby coś tu z początku nie grało. Jakby w środku taktu nagle wchodziła lub kończyła się partia, której zupełnie się nie spodziewaliśmy. Takich zmyłek jest wiele i z początku wydają się przypadkowe, jednak po chwili zaczynają wyłaniać się schematy. Dlatego uważam, że album warto przesłuchać kilka razy, zwłaszcza, jeśli na co dzień sięgamy głównie po muzykę elektroniczną (choć tak naprawdę większość współczesnych gatunków), gdzie praktycznie dominuje jedno metrum, do którego przyzwyczaiły nas sekwencery w syntezatorach i piano rolle w programach muzycznych. Lecz nawet za pierwszym razem „Czarny kokos” przenosi nas w niezwykłą krainę, w której doświadczymy przygód rodem z wciągającego filmu.
Bo jest to album nie tylko eksperymentalny pod względem struktury, ale również zaskakująco filmowy. Wystarczy zwrócić uwagę na drugi utwór („Jaskinia w dżungli”), by poczuć rosnące napięcie. Orkiestrowe smyczki i mocno emocjonalna melodia wchodzące gdzieś za połową spokojnie mogłyby stanowić tło dla sceny na dużym ekranie. Uważam również, że mocną stroną najnowszego dzieła Flanera Klespozy są ciekawe kompozycje i aranżacje. Nie jest repetytywnie, bo utwory tutaj żyją. Rosną i maleją, wzbijają się i opadają, często pojawiają się niespodziewane elementy, jak chociażby chwilowa cisza. Dzięki temu jest to muzyka nadająca się do eksploracji, bo tak jak często podczas podróży nie znamy miejsc, w które się udajemy, tak i tu nie wiemy, co nas spotka w kolejnych sekundach.
Miksem i masteringiem zajął się Łukasz Poleszak i również tutaj jest bardzo dobrze. Wszystkie elementy są słyszalne, czyste. Ścieżki nie kłócą się ze sobą, a choć utwory są często skrajnie minimalistyczne, to mamy poczucie dużej przestrzeni i głębi.
Oczywiście są lepsze i gorsze fragmenty. Na przykład z początku „Przygody dzikiego psa” mogą wydawać się odrobinkę zbyt monotonne i trzeba trochę cierpliwości, żeby poczuć, o co w utworze chodzi. To uświadamia mi też, jak tej cierpliwości nam bardzo brakuje, przez co tracimy wiele pięknych doświadczeń podczas słuchania muzyki. I tak jak nie przewijamy nużących fragmentów filmów, czy nie pomijamy mniej interesujących stron podczas czytania książki, tak i tutaj warto poświęcić pełną uwagę „Czarnemu kokosowi” od początku do końca, bo nagle zaczynamy rozumieć, po co te nudne sceny, czy strony się pojawiły. W tym przypadku nie da się posłuchać jednego utworu, żeby wejść w krainę namalowaną przez Flanera Klespozę, uważam, że to nie ma najmniejszego sensu. Nie jest to też album łatwy i to trzeba napisać, głównie ze względu na nienaturalną rytmikę, do której musimy się przyzwyczaić. Gdy jednak przełamiemy schemat zakodowany w naszym mózgu przez popowych artystów, odsłuch „Czarnego kokosa” staje się wybitnie satysfakcjonujący.
Jako ciekawostkę dodam, że podczas odsłuchu powracały do mnie skojarzenia z „internetową falą” sprzed kilkunastu lat, która uderzyła w postaci kilku mikro-gatunków i zjawisk, takich jak seapunk, post-internet czy witch house. Miałem wrażenie, jakbym słuchał nowej, bardziej organicznej odsłony jednego z nich. Taki organic cyberpunk. W końcu mamy tu nagrania terenowe, syntetyczne brzmienia i punkową prostotę, a muzyka jest na tyle świeża, że można jej przylepić nową etykietkę. Inna sprawa to sensowność takiego zabiegu.
Podsumowując, mamy więc do czynienia z piękną muzyką, dobrze wyprodukowaną, do tego wciągającą narracją stworzoną wokół samego albumu i jeszcze uzupełnioną świetnymi zdjęciami. Jest też mocno eksperymentalnie. Flaner Klespoza i Nagrania Somnambuliczne pokazują, jak wydać muzykę, którą chce się odkrywać, którą chce się zrozumieć i o której chce się czytać, dostarczając nie tylko pliki muzyczne, ale też masę ciekawych materiałów. Tym samym pokazują jak wydawać płyty, o których chce się pisać. Te wszystkie elementy sprawiają, że „Czarny kokos” to nie tylko muzyka. To również bardzo przemyślane dzieło koncepcyjne mogące znaleźć swoje miejsce w tegorocznych topkach i końcowych podsumowaniach. Czy tak będzie? Zobaczymy! U mnie osobiście znajdzie się bardzo wysoko.