Ostrzegam, że będzie to dość osobliwy post.
Otóż mam pewien problem z ogromną częścią wydawanej w Polsce muzyki niezależnej przez najbardziej znane z tych nieznanych wytwórni. Chociaż mamy mnóstwo artystów z fantastycznymi pomysłami i świeżym podejściem do tworzenia, to mam wrażenie, że część z nich zapomina o szlifowaniu swoich umiejętności technicznych, nastawiając się głównie na te najbardziej kreatywne aspekty. Może nawet celowo jest to kwestia pomijana, bo spędzanie czasu nad masteringiem, a zwłaszcza dużo ważniejszym mixem, może wydawać się nudne. Z tego powodu Internet zalewają bardzo pomysłowe, ale nieskończone w pełni nagrania, które przypominają bardziej szkic, niż finalny album. Artyści wrzucają je, często tłumacząc zamulone mixy, przesterowane partie i swoje „nie chce mi się już nad tym siedzieć” wizją artystyczną, z zamysłem osiągniętą „brudną estetyką”, zamiast zostawić swoje dzieło na kilka tygodni, albo nawet miesięcy, spędzić trochę czasu nad doskonaleniem zaplecza technicznego (na przykład początkującym polecam zabawny filmik “The Art of Mixing”) i ze świeżym podejściem oraz nowymi umiejętnościami wrócić do materiału raz jeszcze. W tym pośpiechu lub niedbalstwie muzyka sporo traci.
Nie chcę być okrutny, bo naprawdę staram się doceniać twórczość artystów na każdym etapie rozwoju i uważam, że to piękne, że w ogóle jest tylu wspaniałych ludzi nagrywających niezwykłe, wciągające rzeczy. I że są ludzie, którzy pomimo barier ekonomicznych, braku wsparcia jakichkolwiek instytucji z zewnątrz i tego co dzieje się wokół, chcą jeszcze wspierać niezależnych artystów wydając ich muzykę. Jednak moim zdaniem ważne jest też, żeby w tym wszystkim znalazł się ktoś, kto powie, że pewne rzeczy można byłoby poprawić. Nie chcę przejmować tej roli, jak jakiś samozwańczy rycerz, ale uważam, że jeśli nie będziemy mieli szczerej rozmowy na temat tego, czego słuchamy i tego, co nam w nagraniach przeszkadza, to nie tylko zaszkodzimy sobie, zastępując krytykę muzyczną algorytmami, ale również zaszkodzimy artystom, którzy bez szczerego feedbacku będą wolniej się rozwijać, mając w sobie niewykorzystany ogromny potencjał. Nie możemy się tylko klepać po ramionach i mówić sobie „fajną płytę nagrałaś koleżanko” i „no super muzyczka kolego”. W taki sposób będziemy stać w miejscu, a „krytykę” można od razu wyrzucić na śmietnik.
Naprawdę pragnę, żeby wybrzmiało w tym miejscu, że ten wpis to moje subiektywne zdanie i nie chcę nikomu mówić, jak ma żyć. Jednak naszły mnie pewne przemyślenia po odsłuchaniu najnowszego albumu z katalogu Opus Elefantum (jednej z moich ulubionych wytwórni w Polsce) – czyli debiutanckiego albumu Dir, „Świtezianka” – oraz po przeczytaniu jego recenzji w jednym z największych portali muzycznych w Polsce, Nowej Muzyce. Postanowiłem się nimi podzielić i napisać trochę recenzję płyty, a trochę recenzję… recenzji.
Pod pseudonimem Dir ukryta jest Dorota Biłka, a album o którym piszę jest jej solowym debiutem długogrającym. Debiutem, który jest naprawdę udany. Przesłuchałem go od początku do końca kilka razy, a jego odsłuch sprawiał mi ogromną satysfakcję. Słychać, że to nie pierwszy kontakt artystki z tworzeniem muzyki, bo Dorota była częścią krakowskiego drone’owo-shoegaze’owego duetu Puszczyk, a także jest współautorką, obok Kamila Owczarka, muzyki do spektaklu „Teatr Pawła Głowatego i jego Przeciwników”. „Świtezianka” to album mieszający muzykę i motywy folkowe z elektroniką oraz nagraniami terenowymi. Mamy więc zarówno bardzo spokojne, ambientalne fragmenty, jak i nieco mocniejsze, agresywniejsze. Delikatne melodie rozpływające się w otoczeniu dźwięków natury łączą się z bardziej stanowczymi, czasem szorstkimi syntezatorami w stylu electro oraz atmosferą charakterystyczną dla muzyki filmowej. Bardzo upraszczając, w żartobliwy sposób mógłbym to opisać jako Łowcę Androidów na wycieczce w Bieszczadach.
Bardzo lubię zarówno folkowe motywy, syntezatory i nagrania terenowe, dlatego album do mnie przemawia. Jednak pisząc o nim, nie mogę nie wspomnieć o rzeczach, które mi w nim przeszkadzały. I tu też zaczepię trochę Jarka Szczęsnego, autora recenzji na portalu Nowa Muzyka, ale tylko tak po koleżeńsku.
Myślę, że słabą stroną tego wydawnictwa jest mix, a w nagraniach słychać za dużo mułu. Niektóre instrumenty kłócą się ze sobą nie mając zapewnionej odpowiedniej przestrzeni. Najlepszym przykładem tego jest przekompresowany „Minęło lato, zżółknęły liście”, który mógłby śmiało stanowić fragment ścieżki dźwiękowej do dużego filmu, gdyby był lepiej wyprodukowany. Utwór jest zupełnie ściśnięty, pojedyncze ścieżki nie są prawdopodobnie wystarczająco przefiltrowane, przez co słychać wyraźne przestery, będące wynikiem nadmiernej kompresji. I nie sądzę, żeby był to zamierzony efekt, gdyż to, co mogłoby być monumentalnym finałem w hollywoodzkim blockbusterze nagle traci swoją moc i chowa się za głośnikami. Dolne pasma są zupełnie rozmyte i zamiast wibrować oddziałując na ciało, dodając utworowi potęgi i dramatyzmu, zwyczajnie zanikają. Może dobrym pomysłem byłoby odfiltrowanie niepotrzebnych dołów w innych instrumentach, a zwłaszcza odfiltrowanie basowych zakresów w stereo, żeby zrobić miejsce dla syntezatora i bębnów, a bas zostawić tylko grający w mono? To tylko mój pomysł, bo nie mam pojęcia, co tam dokładnie się dzieje w sesji, ale słyszę, że ten utwór ma wielki potencjał, a finalna produkcja nie daje mu wybrzmieć. Podobnie uwagę zwróciłbym na niektóre zbędne częstotliwości, które niepotrzebnie zabierają miejsce. Myślę, że wtedy niepotrzebna byłaby tak agresywna kompresja, utwór brzmiałby głośniej, czyściej i przede wszystkim robiłby większe wrażenie. Może nawet zrobiłoby się miejsce na jakieś fajne pogłosy dodające jeszcze więcej głębi.
Moim zdaniem było to tak wyraźne, że po odsłuchu płyty zdziwiłem się, że nie było w ogóle mowy o jej słabszych stronach w recenzji na NM, które przecież chyba recenzent musiał słyszeć. A może po prostu to ja się niepotrzebnie czepiam, zamiast zamknąć ryj i słuchać muzyki bez jej oceniania? Tylko zastanawiam się, jaką rolę wtedy będzie miało pisanie o muzyce, bo z góry możemy przyjąć, że każda płyta będzie „fajna”. Zdaję sobie sprawę, że znalazłem sobie w roli ofiar tego posta nic niewinnych ludzi, których nawet nie obchodzi pewnie to, co piszę. Ale to był jeden z powodów założenia tego bloga, żebym mógł się żalić na nieżal i pisać sobie, co myślę.
Mimo wszystko, uważam, że fajnie byłoby zwracać uwagę na słabe strony tego, co słyszymy. Dzięki temu możemy zostawić artyście cenne wskazówki, nad czym może popracować i przyczynić się w aktywny sposób do rozwoju tego, co tu się w muzycznym światku dzieje, zamiast tylko klepać się po plecach i udając, że jest ok, jak wszystko płonie. Oczywiście artysta może mieć to totalnie gdzieś, a my możemy się mylić w każdym zdaniu, jakie o muzyce napiszemy. Ważne więc, żeby każda strona wzajemnie się szanowała, bo ponad tymi zdaniami i dźwiękami, jesteśmy przecież dobrymi ludźmi, którzy nikomu nie chcą zaszkodzić.
Ale to tylko moja w pełni subiektywna opinia, a jestem osobą prowadzącą bloga od trzech dni. Więc, gdyby ktoś chciał zdeptać wszystko, co napisałem, albo po prostu napisać mi, co robię źle, to śmiało – mój kontakt znajdziecie w jednej z zakładek. Chętnie poznam wasze zdanie i wezmę je pod uwagę 🙂
Tylko proszę, bądźmy dla siebie mili.
Na koniec też podziękuję zarówno Dorocie, jak i Jarkowi, którzy mam nadzieję nie poczują się zbyt dotknięci moimi słowami. Nie zapominając przy tym o całym Opus Elefantum i wszystkich ludziach zaangażowanych w polską niezależną scenę muzyczną. Fajnie, że jesteście i że robicie to, co robicie.